niedziela, 21 września 2014

TAJAR



Zapiera dech. Z trudem powstrzymałam się od kontynuowania nieoddychania.

Dla mnie to miejsce specjalne. KINNERET czyli Jezioro Galilejskie.

Toda El, że natura pozostała tu niezmieniona. Wzgórza Golan nadal są rozległe i delikatnie przechodzą jedno w drugie. Wyobraźnia pracuje i widzę tłumy ludzi słuchających rabbiego Jeshui.
To miejsce szczególnego "dotknięcia", to tutaj działy się liczne cuda.
To w tę wodę rzucił się Piotr. To tu Jeshua pojawił się na brzegu by rozmawiać z uczniami. To tutaj razem wcinali ryby.


.

.

Będąc tam czułam OBECNOŚĆ HASHEM. I znów- nie mam na myśli bazylik, kościołów i czego tam jeszcze.. nie-  te miejsca omijałyśmy z daleka mając za sobą nazaretańskie doświadczenie. Wpatrując się w słońce na falach wiedziałam, że to namaszczony kawałek świata. To było połączenie poczucia "jedności, zespolenia" z majestatycznością, ze wzniosłością- po polsku- świętością. Wiedziałam, że Elohim jest święty i mogłam tej Świętości dotknąć. Bo to była Kochająca Świętość.

Polecam każdemu przejażdżkę nad Kinneret, tym bardziej, że dużo tam kempingów i autostopowiczów, a ludzie chętnie się zatrzymują (my też podwiozłyśmy dwójkę chłopaków - co ciekawe, byli z rodzin ortodoksyjnych). Sama planuję tu wrócić. Chcę budzić się rano i zajadać pomarańczowymi melonami- prosto z drzew rosnących nieopodal- na przemian z bananami i ananasami o przekroju umberelki- a wszystko to w słońcu i w kolorze słońca. Soczystego i bogatego w barwę i bombę.. witaminową.


Panem samochodzikiem w Kinnerecie

Owoce o OOOoooowoce!! Jeśli mieszkać i zaklimatyzować się w danym kraju oznacza mieć swoje stałe wybrane miejsca do których się chadza i z których się czerpie to owszem- mam swój ulubiony kramik z owocami- koło Damascus Gate w Jerozolimie. Lubię też odpoczywać na ławkach w Garden Tomb + parki wszelakie- trawa mnie szalenie kręci. Dlatego pocieszam się, że jest też w Warszawie na moim Żoliborzu- i oczywiście buzia mi się śmieje, kiedy pomyślę sobie o polskich jabłkach :) (jaaacie! polskie nazwy tak bardzo tu nie pasują! i drugie jaaaciee! nie napisałam jeszcze postu o Yerushalayim, a przecież tyle dobrego mnie tam spotkało!!)


zielenie jerozolimskie

owoce smocze


Znad Jeziora Galilejskiego wybrałyśmy się do kibucu Yardenit. Wskoczyłyśmy do czystej, ciepłej wody z rybami proponującymi, a raczej promującymi swój zakład spa. Za free. Wśród grilujących koszernie koszerne jedzenie w koszernym kraju (miejscowo). Wśród "młodych apaczów" koczujących w pobliżu na swoich kajakach i hamakach.

pocztówka

Dodam jeszcze, że w tych rejonach znajdują się dwa pionierskie (pierwsze!!!) kibuce założone w Izraelu (i w tym miejscu zastanawiam się sama czy nie pracuję dla jakiejś firmy turystycznej).

Hajfę mogłabym pominąć. Dla mnie to miasto bez twarzy, bez dziedzictwa. Nijakie. I przez tą nijakość szarawe. Mimo, że mają ogród Bahai (którego nie można ani dotykać, ani pogłaskać- a jedynie patrzeć z odległości kilkuset centymetrów- w zależności od wzrostu). Mimo, że mają morze niebieskie.

Za to polecam podjechać na wzgórze do dwóch druzinskich wioseczek na jedzenie! DU- ZA MI-CHA!! PY_CHA!

To co w Hajfie spotkało mnie najlepszego to.. towarzystwo! Yael remontowała właśnie swój dom ale znalazła czas, żeby pokazać mi i Mati miasto swojego urodzenia. Odważna, energiczna i silna izraelska kobieta. Poznałyśmy się na festiwalu filmowym w Warszy. Kiedy Mati zgubił się portfel z całym naszym dobytkiem Yael opowiedziała swoją indyjską historię- pierwszego dnia jej pobytu w Delhi zagadała się w taksówkarzem i zostawiła mu w aucie.. wszystkie przywiezione pieniądze. Po zorientowaniu się chodziły wraz z koleżanką po mieście w poszukiwaniu owej taksówki, a po 2 godzinach taksówka znalazła je. Kierowca zwrócił jej to co zostawiła. Taksówkarz z Indii (ken!) jeździł 2 godziny by tylko odnaleźć Yael i oddać jej jej własność. Nasza historia portfelowa także zakończyła się dobrze- odnalazł się w autobusie do Nazareth Illit! Cały i zdrowy :)


Paletki. Matkot to narodowy sport izraelski. Inaczej beach ball. Yael pomogła mi udowodnić, że można w niego grać nie tylko na plaży (ale grałyśmy tam raczej tylko z powodu ograniczenia czasowego).  "Znajomy z mosadu" ;) podaje, że granie w matkota poza piaskiem praktykuje się też w.. armii :) 


Kiedy byłyśmy z Matyldą w Tel Avivie miałyśmy okazję poznać "King'a of Matkot", który prowadzi Muzeum Matkota, a raczej w nim żyje. Poczciwy ten król, podszedł do nas i spytał, czy miałybyśmy ochotę odwiedzić jego dom. Jeśli chcesz, żeby paletki śniły Ci się po nocach- nie odmawiaj mu, kiedy go spotkasz w Neve Tsedek.

Koniec odcinka turystycznego




-----------------------



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz