niedziela, 21 września 2014

TAJAR



Zapiera dech. Z trudem powstrzymałam się od kontynuowania nieoddychania.

Dla mnie to miejsce specjalne. KINNERET czyli Jezioro Galilejskie.

Toda El, że natura pozostała tu niezmieniona. Wzgórza Golan nadal są rozległe i delikatnie przechodzą jedno w drugie. Wyobraźnia pracuje i widzę tłumy ludzi słuchających rabbiego Jeshui.
To miejsce szczególnego "dotknięcia", to tutaj działy się liczne cuda.
To w tę wodę rzucił się Piotr. To tu Jeshua pojawił się na brzegu by rozmawiać z uczniami. To tutaj razem wcinali ryby.


.

.

Będąc tam czułam OBECNOŚĆ HASHEM. I znów- nie mam na myśli bazylik, kościołów i czego tam jeszcze.. nie-  te miejsca omijałyśmy z daleka mając za sobą nazaretańskie doświadczenie. Wpatrując się w słońce na falach wiedziałam, że to namaszczony kawałek świata. To było połączenie poczucia "jedności, zespolenia" z majestatycznością, ze wzniosłością- po polsku- świętością. Wiedziałam, że Elohim jest święty i mogłam tej Świętości dotknąć. Bo to była Kochająca Świętość.

Polecam każdemu przejażdżkę nad Kinneret, tym bardziej, że dużo tam kempingów i autostopowiczów, a ludzie chętnie się zatrzymują (my też podwiozłyśmy dwójkę chłopaków - co ciekawe, byli z rodzin ortodoksyjnych). Sama planuję tu wrócić. Chcę budzić się rano i zajadać pomarańczowymi melonami- prosto z drzew rosnących nieopodal- na przemian z bananami i ananasami o przekroju umberelki- a wszystko to w słońcu i w kolorze słońca. Soczystego i bogatego w barwę i bombę.. witaminową.


Panem samochodzikiem w Kinnerecie

Owoce o OOOoooowoce!! Jeśli mieszkać i zaklimatyzować się w danym kraju oznacza mieć swoje stałe wybrane miejsca do których się chadza i z których się czerpie to owszem- mam swój ulubiony kramik z owocami- koło Damascus Gate w Jerozolimie. Lubię też odpoczywać na ławkach w Garden Tomb + parki wszelakie- trawa mnie szalenie kręci. Dlatego pocieszam się, że jest też w Warszawie na moim Żoliborzu- i oczywiście buzia mi się śmieje, kiedy pomyślę sobie o polskich jabłkach :) (jaaacie! polskie nazwy tak bardzo tu nie pasują! i drugie jaaaciee! nie napisałam jeszcze postu o Yerushalayim, a przecież tyle dobrego mnie tam spotkało!!)


zielenie jerozolimskie

owoce smocze


Znad Jeziora Galilejskiego wybrałyśmy się do kibucu Yardenit. Wskoczyłyśmy do czystej, ciepłej wody z rybami proponującymi, a raczej promującymi swój zakład spa. Za free. Wśród grilujących koszernie koszerne jedzenie w koszernym kraju (miejscowo). Wśród "młodych apaczów" koczujących w pobliżu na swoich kajakach i hamakach.

pocztówka

Dodam jeszcze, że w tych rejonach znajdują się dwa pionierskie (pierwsze!!!) kibuce założone w Izraelu (i w tym miejscu zastanawiam się sama czy nie pracuję dla jakiejś firmy turystycznej).

Hajfę mogłabym pominąć. Dla mnie to miasto bez twarzy, bez dziedzictwa. Nijakie. I przez tą nijakość szarawe. Mimo, że mają ogród Bahai (którego nie można ani dotykać, ani pogłaskać- a jedynie patrzeć z odległości kilkuset centymetrów- w zależności od wzrostu). Mimo, że mają morze niebieskie.

Za to polecam podjechać na wzgórze do dwóch druzinskich wioseczek na jedzenie! DU- ZA MI-CHA!! PY_CHA!

To co w Hajfie spotkało mnie najlepszego to.. towarzystwo! Yael remontowała właśnie swój dom ale znalazła czas, żeby pokazać mi i Mati miasto swojego urodzenia. Odważna, energiczna i silna izraelska kobieta. Poznałyśmy się na festiwalu filmowym w Warszy. Kiedy Mati zgubił się portfel z całym naszym dobytkiem Yael opowiedziała swoją indyjską historię- pierwszego dnia jej pobytu w Delhi zagadała się w taksówkarzem i zostawiła mu w aucie.. wszystkie przywiezione pieniądze. Po zorientowaniu się chodziły wraz z koleżanką po mieście w poszukiwaniu owej taksówki, a po 2 godzinach taksówka znalazła je. Kierowca zwrócił jej to co zostawiła. Taksówkarz z Indii (ken!) jeździł 2 godziny by tylko odnaleźć Yael i oddać jej jej własność. Nasza historia portfelowa także zakończyła się dobrze- odnalazł się w autobusie do Nazareth Illit! Cały i zdrowy :)


Paletki. Matkot to narodowy sport izraelski. Inaczej beach ball. Yael pomogła mi udowodnić, że można w niego grać nie tylko na plaży (ale grałyśmy tam raczej tylko z powodu ograniczenia czasowego).  "Znajomy z mosadu" ;) podaje, że granie w matkota poza piaskiem praktykuje się też w.. armii :) 


Kiedy byłyśmy z Matyldą w Tel Avivie miałyśmy okazję poznać "King'a of Matkot", który prowadzi Muzeum Matkota, a raczej w nim żyje. Poczciwy ten król, podszedł do nas i spytał, czy miałybyśmy ochotę odwiedzić jego dom. Jeśli chcesz, żeby paletki śniły Ci się po nocach- nie odmawiaj mu, kiedy go spotkasz w Neve Tsedek.

Koniec odcinka turystycznego




-----------------------



poniedziałek, 1 września 2014

LETAJEL

LETAJEL.

metajel, metajelet, metajelim, metajelot.

p'iel. chyba. taka koniugacja.

po prawie dziesięciu godzinach pracy nawet kiedy czytam to nie czytam. okazuje się, że po polsku także.

możliwe, że to tylko kwestia odprężenia. kąpiel w błocie z ciemnego morza dobrze zrobiła mojemu ciału.
powiekom nazbyt lekko się opada ale postanowiłam, że napiszę.

Anahnu metajelot beisrael czyli PODRÓŻOWANIE rozumiane jako czynność przemieszczania się z miejsca położonego w określonej przestrzeni geograficznej na miejsce określone w takiej przestrzeni także.

piechotą, autobusem, samochodem, autostopem, żabką, na plecach (kraul jest dość męczący)

PIECHOTĄ
po Nazarecie.
Paskudne miasto. Brudno. Trudno o kawałek cienia wokół niewykończonych budynków.
Szukamy najlepszego hummusu. Robimy tour. W międzyczasie nawigacja gubi drogę tylko 2 razy, nie wiemy gdzie zaparkowałyśmy samochód, jesteśmy w stanie- "nie myślę, tylko wiem, że chcę mi się pić". 12 po południu- czemu nie (totalnie rozumiem teraz dlaczego Jeshua modlił się wieczorem albo wcześnie rano;) Po aktywnym dniu wiem też, dlaczego w Biblii poruszana jest kwestia mycia.. nóg;). Swoją drogą w Nazarecie można kupić "sandały Jezusa". A przynajmniej taką informację zamieścił właściciel.
Po zwiedzeniu starego miasta, którego już nie ma- stwierdziłyśmy- że go już nie ma. Nic. Nie pozostało nic. Nie ma nawet okazałych ruin. Nie ma co liczyć na klimat z czasów Miriam, chociaż wybudowano jej tam liczne bazyliki. Powiem krótko co tam się szerzy- turystyka (czyżby to dlatego Miriam, matka Jeshui została przedstawiona jako uwaga: Tajka z pępkiem na wierzchu; kobieta ubrana w 300 kilo złota + trzymająca dziecko- ubrane w 150 kilo złota również; czy wreszcie jako często pojawiająca się blondwłosa Dunka? No idea. Jednak twórcą owych mozaik przed bazyliką polecam co najmniej podróż do Izraela i zapoznanie się z urodą tutejszych dziewcząt- swoją drogą- niebywale pięknych).
Bazyliki sprawiły nam dużo smutku. Ludzie zostawiają tam groszaki "żeby wrócić".
Ubierać się jednak trzeba porządnie, a ja- bezwstydna- miałam za krótkie spodenki. Uratowała mnie Galia- nasza Izraelka- współpodróżniczka- dając mi chustę.
Plusem tego miasta są przydrożne szuki z owocami. Jeden z kramarzy poczęstował nas swoimi towarami. Mnie przypadła figa- wyborna! I nie mam tu na myśli suszonych "polskich fig!". W ogóle zapomniałam tutaj o ich istnieniu!! Jej, może być trudno przyzwyczaić się potem do rzeczywistości w PL.
W tym miejscu wyrażam przypuszczenia co do tego, że prawdopodobnie jak twierdził Pan Maroszek- bez pieniędzy można się najeść. Wystarczy narzekać na towary wspomnianych kupców, a już oni sami zadbają o to, żeby się spróbowało i zobaczyło- na jakie rarytasy się wybrzydza.
Najlepiej Nazaret opisuje naklejka z miejsca, gdzie zjadłyśmy upragniony hummus.
Arabskie jedzenie, bloki kamienne a'la antyczne wnętrze i.. krowiasta kanapa ;)

Co do hummusu- so so (eng.). Za to falafel był pełen ziół i taki właśnie lubię! Naszej Izraelce nie smakował, ale moim zdaniem był to najlepszy falafel jakiego próbowałam w Eretz Israel! 

AUTOBUSEM
np. z Tel Avivu do Cezarei .......................
W zaprzyjaźnionym tel- avivskim hotelu sprawdzamy połączenia między miastami- otrzymujemy konkretną informację z datą, godziną, peronem i numerem pojazdu. Piechotą wybieramy się na Dworzec Centralny przez dwuznaczną dzielnicę Florentine. Nie odpowiadamy na zaczepki ciemnoskórych gapiów, nie porusza nas już syf i brud obok artystycznych, klimatycznych zakątków tego miejsca. Docieramy. Na piętro 3cie jak się okazuje. Wjeżdżamy na szóste, idzie dość sprawnie. Nagle robi się tłoczno. Armia wraca do domu. Szukamy naszego peronu ale numery wszystkich autobusów są o przynajmniej setkę wyższe lub niższe od docelowego. Super. Przechodzimy na następną stronę. Jeszcze lepiej. Ustawiamy się w kolejkę do informacji- "No tam, idźcie tam"- macha- wskazując na korytarz z którego przyszłyśmy i  jakby odganiając nas pan informator- "autobus 910". "No dzięki- myślimy- przecież tyle to wiemy". Po obejrzeniu kreatywnej kolekcji graffitti tel avivskiego dworca udaje nam się natknąć na nasz numer. Autobus akurat stoi na przystanku- wsiadamy! Kierowca jednak jest innego zdania niż oficjalna strona internetowa i pan informator. Nie jedzie do Cezarei lub też jedzie, ale nas nie zabierze. Najprawdopodobniej zdarzyło się to drugie. Napisał nam jednak dwa numery innych autobusów, które jego zdaniem w toż miejsce zmierzały. Wjeżdżamy na siódme piętro. Szukamy, szukamy, błądzimy, pytamy. Jest! Autobus o podobnym numerze z przekręconą cyferką! "Pewnie tamten kierowca się pomylił!"- mamy nadzieję. Dla pewności pytamy jeszcze odpowiedzialnego za pojazd mężczyznę- tak, jedzie do Cezarei- "uff"- myślimy- ale nie z tego peronu, tylko z innego. To nic. Bierzemy bagaże i biegniemy na drugą stronę siódmego piętra. Tam jednak napisy mówią o innej destinasion. Pytamy ludzi- nie, nie jedzie do Cezarei. Po 10 minutach ten sam człowiek stwierdził, że też jednak tam się nie wybiera. NO SUPER. Co teraz? Wracamy z poczuciem winy, że w ogóle o coś pytamy- na piętro szóste- do informacji, żeby zapytać :) Tym razem pan informator- też nas odganiając- wskazuje na schody i inny kierunek. Czepiamy się szansy. Znowu siódme piętro, boczny korytarz, schodami w górę. "Inna firma przewozowa"- tak to się tłumaczy. BALAGAN!

Może Was to zdziwi ale w końcu UDAŁO SIĘ! (a ja się przekonuję, że jednak ciężko strawiam balagan tego rodzaju!- "Przecież to tak dobrze zorganizowany kraj, tak dobrze zorganizowane wojsko, tacy europejscy są przecież.. co to miało być w ogóle.." itp:)

W Cezarei odebrała nas Galia- Izraelka. Na naszą opowieść zareagowała- "Tak. Dworzec Centralny w Tel Avivie. Moja koleżanka z armii ma takie hobby- że kiedy ma czas- chodzi na dworzec i się gubi bez problemu- po to, żeby znaleźć tam jakieś nowe miejsce. I za każdym razem jej się udaje." Bajka. 

Na osłodę.. powiew wiatru z Cezarei

Jest 3:08 i przerywam ten post (ogłaszam jednodniowy post na pisanie! ha!)

Ale na zakończenie wstawiam video tego co będzie dalej.. GALILEA.
                                                                                         KINNERET.
                                                                                         JORDAN.




Błogosławię,






sobota, 9 sierpnia 2014

BALAGAN

Shalom.
No właśnie. Pokój. Po raz pierwszy od mojego przyjazdu miałam nadzieję, że  napięta sytuacja  się uspokoi. Armaty ucichną, syreny ogłuchną. Na jakiś czas.
Podczas pierwszych dni nalotów Izraela na Gazę.. niebo grzmiało. Przeszło wiele burz. Przynajmniej tak się nam- wolontariuszom na początku wydawało. „Czy to zbiera się na burzę?”- się myślało. I się nie dowierzało, że to nie były burze. Bo się  nie chciało, żeby to nie były one.
Mimo kilkudziesięciu kilometrów- dźwięki podnosiły się pod samą Jerozolimę. Dźwięki z Gazy.
Bardzo współczuję tym Ludziom. Bardzo współczuję mieszkańcom Gazy. Nie tylko ja- Żydzi z moshavu również. To nasi bracia z Abrahama, położeni niestety, w beznadziejnej sytuacji.
Nie wiem co piszą i mówią media w Polsce, ale Izrael przed każdym nalotem informuje mieszkańców danej dzielnicy o ataku. Zrzuca się ulotki z informacjami. Wykonuje się  telefony do domów palestyńskich. Prosi o ich opuszczenie. Wyobrażam sobie, że nie jest to łatwe. Nie jest łatwo zostawić cały swój dobytek i „tak jak się stoi” ruszyć przed siebie. Mnie by pewnie łatwo nie było, chociaż przyzwyczajam się do tego, że jestem pielgrzymem. A jednak Palestyńczycy z Gazy mają ową sytuację jeszcze bardziej utrudnioną. „Opowiadają w telewizji o tym, że nawet jeśli chcą opuścić domy- za rogiem stoi Hamas- i każe im „wracać na swoje miejsca””- dzieli się ze mną przejęty sytuacją Izraelczyk z moshavu. To, że ugrupowaniu Hamas zależy na jak największej liczbie ofiar po stronie palestyńskiej- wiemy. To, że owe „statystyki” są najlepszą propagandą w medialnej walce z Izraelem- rozumiemy. O tym, że tunele i miejsca z których wysyłane są rakiety to domy prywatne, szpitale i przedszkola- też już zdążyliśmy się zorientować. O tym, że Hamas pragnie śmierci- mówi on sam. Śmierci Żydów i swojej własnej w walce z nimi. Słyszymy o tym, jak żywymi tarczami Hamasu są dzieci. No właśnie- słyszymy. Ja SŁYSZĘ. „Przecież oni zupełnie swojego życia nie szanują- mówi mi młody Izraelczyk, były sierżant armii izraelskiej- zamaskowani, z okrzykami radości- w jednej ręce trzymają dziecko- w drugiej karabin”- dodaje. „Tak wiem, też o tym słyszałam”- odpowiadam. „Ja to wszystko widziałem. Widziałem to na własne oczy”. „I co zrobiłeś?”- spytałam dziecięco podekscytowana- usłyszałam ciszę. Drugi raz już nie zadałam tego pytania. Nie miałam odwagi.
A co zrobiłbyś Ty?
Co my możemy zrobić?
Modlić się.
Tutaj, na ziemi, ciągle toczy się walka. Czasem z lenistwa i przyzwyczajenia  jej nie dostrzegamy. Trzeba nam usłyszeć burzę albo kilka burz, żeby się zorientować. Dziś mi się  coś z pograniczna moralizatorstwa i dydaktyki załączyło. Sorry. Nie lubię tego. ALE jest to walka o nas. O nasze ŻYCIE. ŻYCIE WIECZNE.
(I tu przypomina mi się teraz nasze główne lodówkowe hasło z czasów Wilsona z Sabinką- jak masz problem, to zadaj sobie pytanie- „Jakie to ma znaczenie wobec Twojego życia wiecznego?”. Dobre to.)
A propos- żyję sobie jak wiecie w Yad Hashmona koło Jerozolimy. Wzgórza, Judea, te klimaty. Moshavovi ludzie nazywają je jednak Love Hashmona. I z tego co kojarzę, bynajmniej nie albo nie tylko ze względu na ogólną szerokopojętą miłość do bliźniego. Sprawa tyczy się też rzecz jasna relacji damsko- męskich. Dużo wolontariuszy= dużo ludzi w jednym czasie, w jednym miejscu, razem.. w czasie wojny.. i tam w tym morzu Ona i On.
Ona- ciepła krew włoska- za pewne o smaku coca coli.
On- uparty i dumny Brazylijczyk żydowskiego pochodzenia, przybyły do Izraela by zawzięcie kultywować judaizm, czyli religię afirmowanych przodków.
Zakochali się.
Ona jednak nie była sama. Jej promiennie czarujące usposobienie i płomiennie rozgorzałe serce zostały postawione przed wyborem. Kiedyś już o czymś zadecydowała. Zdecydowała, by zaprosić JEGO. Jeszuę Mesjasza. Od tamtej pory naprawdę ŻYŁA. Ale czy nowa miłość nazbyt jej w myślach serca nie zamąciła?
On bardzo się starał. Nalegał, wciąż pozdrawiał. Mówił, że piękna.
Ona dylemat miała, póki całej sprawy znów ŻYCIU nie oddała. Pozostała wierna swemu Zbawicielowi, postanowiła nie zbaczać z drogi.
On grandę wszczynał, Jeszuę przeklinał.
Ona pokój zachowała, bo wiedziała, że sama dobrze wybrała. Jedno tylko kłucie w środku ją dręczyło, co będzie z tym chłopcem- co będzie- kiedy miną. Wprawdzie o swoją przyszłość  jak najlepiej mogła- zadbała-  ale teraz i o jego starać się chciała.
Prosiła, modliła- a z nią przyjaciele. Podlewała ziarno- i wyrosło zielę.
Bóg pobłogosławił - o co kołatała. Jego instrumentem okazać się  miała.
Dawno już bowiem Zachariasz napisał: “And I will pour upon the house of David, and upon the inhabitants of Jerusalem, the spirit of grace and of supplications: and they shall look upon me whom they have pierced, and they shall mourn for him, as one mourneth for [his] only [son], and shall be in bitterness for him, as one that is in bitterness for [his] firstborn. ” (Zach 12,10).
Kogo więc przebili- ten musiał mieć ciało. Co Biblia  podaje- z tym dyskutować nie przystało.
I tak się stać miało, że serce chłopaka na Światło przystało!!!! (!!!!)
Mądra to była ta dziewczyna, w Love Hashmona- cud, miód, malina.
Takież to są tego miejsca dzieje, gdzie pędzę swój żywot- niech WIATR mocno wieje!
<godzina 4:16, Nuni pozdrawia Was swoim pomrukiem z moich kolan>
Dzisiaj Miasto Lwa. Dzisiaj znów Jerozolima. Jadę do Matyldy. Będzie nowa siła.

Tymczasem naklejki z byłego już pobytu tam przesyłam.

Jerozolima, moja Jerozolima. Miałam dużo szczęścia, bo kiedy tam przybyłam Hanushka moja, Estonka kochana jako pierwsze miejsce właśnie to specjalne mi pokazać chciała. Miejsce, które Hashem pokazał Abrahamowi obietnicę dając, że to na co patrzy, będzie jego krajem. 

                                            A w zoomie takie to widoki się stamtąd roztaczają..
A ja czasem lubię też takie.. Matyldo przybywam!!


Lehitraot,

niedziela, 27 lipca 2014

Szbt szlm

"Jeżeli powstrzymasz swoją drogę od bezczeszczenia szabatu, aby załatwić swoje sprawy w moim świętym dniu, i będziesz nazywał szabat rozkoszą, a dzień poświęcony Panu godnym czci, i uczcisz go nie odbywając w nim podróży, nie załatwiając swoich spraw i nie prowadząc pustej rozmowy,
Wtedy będziesz się rozkoszował Panem, a Ja sprawię, że wzniesiesz się ponad wyżyny ziemi, i nakarmię Cię dziedzictwem twojego ojca, Jakuba, bo usta Pana to przyrzekły." Iz 58, 13- 14

Szabat szalom Wam Kochani!

"Zafundowałam sobie" dzisiaj dzień wolny od pracy przez co zarobię mniej, nigdzie nie pojadę (bo od piątkowego popołudnia nie kursują już żadne autobusy a autostopem wiadomo dlaczego nie) i nikt nie przyjedzie do mnie (z tegoż samego powodu). Większość obiektów pozamykana. Szabat Kochani, szabat. I tu wstawiam taką historię. Wędrujemy sobie z moją kochaną Italianką do Abu Gosh, podziwiamy wzgórza Judei- widoki zachwycające- nasz moshav wyłaniający się z oddali... o czym marzy każda dziewczyna w takiej chwili? Oczywiście o tym, żeby sobie zrobić zdjęcie! I tu chwytamy za aparat i czekamy na ofiarę- przechodnia. Zjawił się. Ubrany na czarno- biało, z pejsikiem i meszkiem nad ustami. Byłam pewna, że się raczej nie zgodzi, ale chciałam "doświadczyć tego" na własnej skórze. Tak więc w pewnym momencie uśmiechnęłyśmy się do niego i spytałyśmy, czy może pstryknąć. Na drodze nie było nikogo innego. On- zmieszany rozejrzał się, rozłożył ręce, skinął głową na "nie" i powiedział tylko: szabat.

Wklejam naklejkę z Abu Gosh- z widokiem na Jerozolimę. Abu Gosh to głównie "arabskie" miasteczko. Historia miasteczka jest o tyle ciekawa, że primo jest ono pretendentem do bycia starożytnym Emaus (jako jedno z pięciu możliwych opcji- wiedzie tam antyczna droga do Jerusalem), secundo- mieszkańcy Abu Gosh ponoć w każdym konflikcie izraelsko- arabskim popierali Izrael. Dlatego teraz są błogosławieni. Powodzi im się całkiem dobrze.


Niestety, dla ortodoksów szabat to czas zakazów. Kilku chłopaków z mojego moshavu wybiera się co tydzień do synagogi. Jeden z nich uważa się za ortodoksa. Idąc do synagogi przekazał całą zawartość swoich kieszeni Polakowi (w Yad Hashmona jest tutaj nasza dwójka reprezentująca Polonię), gdyż on sam stwierdził, że nie może nic dźwigać w drodze do bajt knesetu. Aby nie zostać oskarżonym o przenoszenie Tory- biorąc ją w ręce tego dnia- trzeba otworzyć księgę i podnieść ją czytając. Należy więc bardzo się napracować, żeby zachować wszystkie reguły :)
Ale to jeszcze nic. Na lekcji hebrajskiego w Warszawie zasłyszałam porady pewnego rabina, który trudził się, jak rozwiązać sytuację, kiedy człowiek nagle umiera w szabat i ciało pozostaje w miejscu, w którym nie może długo tkwić. Nie można go przecież tak po prostu przenieść. Ów rabin polecił więc położyć na zmarłym malutkie dziecko- je przecież trzeba karmić i nosić. Takież to więc stosowano rozwiązania.

A ja się cieszę, że "Szabat został ustanowiony dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu" (Mk 2, 27)- jak powiedział mój rabbi Jeshua. Wzięłam błogosławieństwo tego dnia  i mam z tego radość ogromną! Nareszcie! Nareszcie odpowiednio ustawiłam sobie plan... wprawdzie wcześniej pracowałam tylko w piątki rano i w sobotę wieczorem ale jednak. Cały dzień wolny to cały dzień wolny. No to teraz oczekujmy owoców tejże decyzji :)

Tymczasem sobota minęła mi przemiło i aktywnie. Z moim międzynarodowym wolontariuszowym towarzystwem udaliśmy się do pobliskiego miasteczka- Newe Ilan- i wdrapaliśmy na szczyt wzgórza, z którego roztacza się panorama na Tel Aviv oraz na główną drogę prowadzącą z Tel Avivu do Jerozolimy. Powtórzyliśmy wyczyn wieczorem nie bojąc się dzikich zwierząt czyli babmich, dzików, hien i szakali. Nie spotkaliśmy żadnego przedstawiciela ww gatunków. Kilka dni wcześniej jednak w naszym moshavie zauważyliśmy... skorpiona! Był żółto- ciemny, całkiem mały. Jako jedyna głosowałam za ocaleniem jego życia. Hashem bardzo mnie tutaj zmienia- na wielu poziomach- w tym przypadku uczy mnie kochać całe stworzenie i nie bać się zarazków. A nie jest to łatwe dla osoby, która mieszka w Yad Hashmona i nie lubi kotów. Dzikich kotów. Niektóre dały się bardziej oswoić, mamy swoich ulubieńców- Nuni, Tomiego i Pepito- ale cała reszta ferajny także wie, że w piątki serwujemy branch i wtedy można liczyć na najlepsze jedzenie. Koty koczują zatem pod restauracją, wygrzewając się w słońcu i wznosząc swoje "modlitwy" ku górze wedle słów "Wszystko to oczekuje na ciebie, abyś im dał pokarm w swym czasie". Są to względnie "czyste" zwierzęta, ale dziwie się sobie bardzo, że akceptuję ich nonszalanckie przesiadywanie na moich kolanach. Przecież to istoty dzikie! I mają sierść! Śmierdzą! A weźmy pod uwagę fakt, że w związku z moim przeświadczeniem o fruwających w powietrzu zarazkach i bakteriach (co przecież jest prawdą) przywiozłam do Yad Hashmona w ramach asekuracji siebie samej podczas pracy- siedemnaście masek chirurgicznych. To, że żadna z nich nie została jeszcze użyta świadczy o dużym postępie w zakresie walki z moją mysofobią.

Tak więc, mieszkam w Yad Hashmona- jedynym moshavie w Izraelu, gdzie żyją wyłącznie Żydzi wierzący w Mesjasza Jeshuę. Już sam ten fakt, czyni nasze wzgórze wyjątkowym.
Do dzisiejszego postu załączam Wam fotorelację z miejsc, w których bywam praktycznie codziennie.
Krzewy winne! Uwielbiam! Cały Ogród Biblijny, który tutaj mamy jest owity w winogronowy płot. Naklejka przedstawia Bancy z Hondurasu i jej zamiłowanie do korzystania z darów natury takich rozmiarów, że pozowanie do zdjęcia nie miało znaczenia :)

Kręte ścieżki, bloki z białego kamienia i drewniane płoty otulone winogronami mogą zaprezentować Wam tutejszy klimat.Jest ciepło.
To jeszcze jeden z zakątków Biblijnego Ogrodu. To tutaj spotykam się z Hashem. A historia miejsca jest taka, że kiedy Yad Hashmona nie było jeszcze w pełni zbudowane, przychodził tu pewien wolontariusz z Finlandii, żeby rozmawiać z Bogiem. Po jakimś czasie wyjechał do swojego kraju, ale kiedy tu wrócił ku swojemu zdziwieniu ujrzał... wieżę- wzniesioną dokładnie w tym miejscu, w którym się wcześniej modlił.

A to moja codzienna droga do pracy. Muszę pokonać kilkadziesiąt kamiennych schodów. Po czym już na starcie jestem zmęczona :)

A tutaj baraczki w których sobie mieszkamy My- Ludzie ze wszystkich stron świata.
To tyle na dzisiaj, jadę dalej bo już późno


Kochani, dziękuję Wam za wszystkie superpozytywne komentarze, rozmowy i za Wasze praye! 

Hugs and blessings

piątek, 18 lipca 2014

Toda El

Toda El. Toda El.

Hebrajski jest niesamowity! Hebrajski jest rajski! Uczmy się hebrajskiego! To mój apel na dziś.

Bardzo podoba mi się zestawienie polskiego z hebrajskim w słowie TODA. Nie wiem, czy tak się robi, ale ja tak robię. Znaczenie polskie znamy- TO zostanie nam DAne. TO- DA. Powiedzmy to na głos i zauważmy pewność jaka bije z tych dwóch słów. TO- DA. Tak będzie. One hundred percent. W hebrajskim zaś oznacza to słowo wdzięczność. Za każdym razem, kiedy dziękuję Hashem po hebrajsku, ogłaszam jednocześnie po polsku, że to, za co dziękuję- Hashem mi da. Wierzę, że wiele w moim życiu się przez takie myślenie i postawę serca uwolniło. Sprawdzone to, moi Drodzy! Także dziękujmy, bo Hashem powołał nas do radości i wdzięczności! 

Jak wiemy, czasy są niespokojnie. Piszecie mi, że jestem w środku wojny, pytacie jak się czuję, w jednym z najniebezpieczniejszych krajów świata. Pojawiają się wzmianki o ewakuacji. 
Dziwi mnie to i nie dziwi jednocześnie. 
Wasze obawy są jak najbardziej zrozumiałe. Domyślam się, co pokazują w polskich mediach. Faktycznie, między Hamasem a Izraelem zaczęła się wojna. Faktycznie, codziennie rozbrzmiewają syreny alarmowe, z powodu wysyłanych na Izrael rakiet. Faktycznie, słyszę po kilka wybuchów dziennie. Faktycznie, instalując sobie w telefonie aplikację Red Alert Israel (którą obowiązkowo powinno zainstalować sobie całe grono dziennikarskie)- informacje o zrzucanych na Kraj rakietach tweetują o każdej godzinie. Faktycznie, gdyby nie system antyrakietowy jaki posiada Izrael, mieszkałabym teraz na polu bitwy. 
Jeszcze na lotnisku w Katowicach przeczytałyśmy z Matyldą wzmianki o napięciach w Gazie. 
Pierwszy alarm spotkał mnie tu już na lotnisku Ben Guriona, z tym, że nie byłam pewna co się właściwie dzieje. Było już bardzo późno, a ja zmęczyłam się podróżą.
Tel Aviv- "europejska" sodoma.. przywitała nas.. pustkami. Ulice pozostawały niezaludnione, nie dało się słyszeć ani jednego dźwięku muzyki, tym bardziej hucznej. Od naszego couchsurfingowego hosta- Elirana dowiedziałyśmy się, że miasto jest przejęte całą sytuacją. Ludzie nie są chętni na nocne zabawy, poza tym, jest to niebezpieczne (kilka dni później postawa ta uległa zmianie na przeciwległy biegun). Poza tym, rodziny dzwoniły do siebie, żeby dowiedzieć się, czy wszystko w porządku. Mama Elirana bardzo chciała, żeby wrócił do rodzinnego domu. Możliwe, że po to, by go zobaczyć jeszcze przed ewentualnym powołaniem do służby na froncie.. Eliran nie wrócił. Wczoraj, kiedy gościłyśmy u niego drugi raz- dostał wezwanie. Przed samym zajściem zdążyłam dać mu Nowy Testament. Powiedział, że spróbuje przeczytać. Melancholijny i przez to nieco "mniej izraelski" Eliran nonszalancko podszedł do wezwania. Dziś w nocy czytam, że izraelskie grupy lądowe wkroczyły do Gazy i.. modlę się o niego.
Tel Aviv zdaje się powrócił jednak do swojego "normalnego" trybu. Izraelczycy plażują, grają w matkuta, śmieją się i bawią. Zastanawiam się, czy w przypadku alarmu- podczas pobytu na plaży- dobrym pomysłem byłoby wejście do morza. "Do morza? Nie wiem, może to i dobry pomysł"- słyszę w odpowiedzi od "doświadczonego" młodego żołnierza. "A co Ty byś zrobił?"- pytam. "Ja? Ja gdyby zawyły syreny nic bym nie zrobił. Siedziałbym tu, tak jak siedzę i teraz".
W Tel Avivie, wybuchy zdają się być dużo huczniejsze niż w Yad Hashmona, gdzie mieszkam na co dzień. Może dlatego, nieco bardziej się nimi przejęłam, bo wcześniej momenty alarmowe przypominały mi sceny z filmów, przy czym byłam jednocześnie nieco podekscytowanym obserwatorem, jak i bohaterem. Chociaż wiem, że dziwnie to może zabrzmieć.
Wiem, że Hashem uczy mnie zaufania do siebie i zachowania spokoju. Już pierwszego dnia w Yad Hashmona powiedziałam, że jestem panikarą. A teraz widzę, jak Bóg to zmienia. Oczywiście, sam moment wybuchów nie należy do najprzyjemniejszych- zawsze obawiałam się odgłosów petard i fajerwerków, a tutaj przecież mam do czynienia z rakietami. Ale mimo zmęczenia sytuacją wiem, że Izrael to moje miejsce. I wiem, że to ten czas. To właśnie teraz mam tutaj być. Wiem to. Czuję to. Wiedziałam to od pierwszego dnia. Nie chcę być ewakuowana. Nie chcę wracać do Polski. W sercu czuję SZALOM. W sercu czuję POKÓJ. I nie jest to zdecydowanie pokój gwarantowany przez świat. A PRAWDA JEST TAKA, że TO W SERCU rozgrywają NAJCIĘŻSZE i NAJWAŻNIEJSZE WALKI. W życiu każdego z nas. "Z całą pilnością strzeż swego serca, bo życie tam ma swoje źródło" (Księga Przypowieści 4, 23). Moje jak najbardziej tryska. Jestem żywa. Jestem szczęśliwa.

Kreślę więc na koniec TODA EL, bo mam za co dziękować.

Dziękuję Wam, za wsparcie. Bardzo, bardzo! I błogosławię Was z Izraela, gdzie wszystko się zaczęło.